poniedziałek, 19 marca 2018

19.03 Przystanek w Ipoh



Ipoh jest prawie w połowie drogi z Penangu do Kuala Lumpur, więc jeśli ma się czas (hell, yeah!), to grzechem byłoby się nie zatrzymać. 4 rm za podwózkę z hotelu na nabrzeże, skąd co chwilę pływa darmowy prom do Butterworth. Na pokładzie, w rześki poranek, który zaraz zmieni się w skwarny dzień, ogarnia mnie to cudowne uczucie niepewności w podróży, która dopiero się zaczyna. Coś jakby ahoj, przygodo.


Na drugim brzegu czeka dworzec autobusowy i pierwsi w Malezji naganiacze. Stosunkowo niegroźni. W transporcie panuje tu wolnoamerykanka i każdy z licznych przewoźników ma swoją budkę i swoje, nazwijmy to, mobilne punkty sprzedaży biletów. Mieliśmy jechać pociągiem, ale są trzy na krzyż, a autobusy bez łaski co godzinę. Dziecko na kolanach nie płaci, więc uznajemy, że te 150 km ekspresówki jakoś się potłoczymy. Tymczasem autobus rusza prawie pusty, a zamiast 4 miejsc w rzędzie ma tylko trzy, więc zaznajemy niespotykanego w Europie luksusu :-D


Z nowego, szklano-aluminiowego dworca gdzieś na obwodnicy zajeżdżamy z fasonem przed upatrzoną miejscówkę nad rzeką. Ponieważ jest poniedziałek i mamy low season, a fotki i recenzje na Agodzie i Bookingu stanowią często zaskakująco odległe odbicie rzeczywistości, wybieramy rozpoznanie bojem. Pani na recepcji Abby By The River Hotel, jakaś białaska-wolontariuszka, ma dla nas dobre wieści - najlepszy pokój jest wolny i zaprasza...

Zawsze znajdzie się jakiś minus - okno się nie otwiera.

Trudno się z takiego miejsca szybko ruszyć, ale plan rzecz święta. Kiedy czyta się o Ipoh, można dojść do wniosku, że atrakcji tu multum, a miasto to prawie drugie Georgetown, tylko fajniejsze, bo mniej skomercjalizowane. Nie powiedziałbym. Jest miło, owszem, ale tutejsze turystyczne hity należą raczej do kategorii “dla chętnych”. Być może lokalni turyści drżą z rozkoszy na myśl o odwiedzeniu legendarnego straganu z kultowymi chińskimi kluseczkami, ale dla nas będzie to tylko zabawne kuriozum - tłum kłębiący się w kolejce po mdłe danko, a wokół stragany-klony konkurencji, karmiące co bardziej zniecierpliwionych foodies. Czytając blogi młodych Malezyjczyków prawie można uwierzyć, że “jak tost z dżemem kokosowym, to tylko w Kedai Kopi Sin Yoon Loong”. W praktyce w lokalu obok będzie podobnie za słodki.

Na razie jednak mieliśmy zacząć od świątyń drążonych w wapiennych skałach na obrzeżach miasta. Pojechaliśmy do Sam Poh Tong. Po 15.00 częściowo była już zamknięta. Pieczary jak pieczary; ciemnawo, brudnawo, tu ołtarz, tam posąg, bez efektu wow.




Gdzieś tam się wspięliśmy, ale widoczek też nie rzucił na kolana. Najciekawsza okazała się wyjątkowo gwałtowna burza, w pełni zaskakująca. Pośród trzaskających piorunów salwowaliśmy się ucieczką niezawodnym Grabem. Nawałnica była masakryczna, plan zwiedzania diabli wzięli, ale w ciepełku samochodu, który teraz wiózł nas już na “you know, something to eat”, humory dopisywały. Trafiliśmy do typowego lokalnego hawker center, czyli zadaszonej kafeterii, której właściciel dogadał się z kilkoma lub kilkunastoma mistrzami street foodu, specjalistami od jednego, perfekcyjnego danka. Klient obchodzi ich stragany i składa zamówienia. Pokazuje, gdzie będzie siedział. Za chwilę podchodzi patron, u którego zamawia się kawę/herbatę/soczek z lodem, wrzątkiem, mlekiem, cukrem, solą, jak kto lubi. Mistrzowie serwują dania i od razu pobierają kaskę. Patron lub pomagier serwuje piciu i też od razu pobiera. Nie ma napiwków. Prosty, przyjazny i wygodny dla klienta system.

Kawka - kopi o; na gorąco, bez mleka - rzuciła A. na kolana, choć podłoga brudna. Ja wolałem paść przed dankiem...
Centrum Ipoh pełne jest murali - znów, prawie jak w Georgetown. Przyznaję, że po deszczu ich tropienie w opustoszałych uliczkach było przyjemne. Street art po prostu się sprawdza.




Imam już czeka na wiernych.
Po zmroku kolejna wystrzałowa atrakcja - nadrzeczny park z wypożyczalnią rowerów Kinta Cycle, podświetlonymi alejkami, rzeźbami, cuda-wiankami. Na hasło “rowery” już widziałem, jak śmigamy nad wodą w przyjemnym chłodku wieczoru, ale rzeczywistość raz jeszcze zaskrzeczała. Rowerownia owszem, nawet była otwarta, ale z wyjątkowo nieergonomicznym sprzętem dla karzełków. Zresztą, wobec braku fotelików dla dzieci, rodzinom pozostawały tylko jakieś ważące tonę pokraczne konstrukcje z kierownicą. Po 200 metrach byliśmy spoceni jak rikszarz w Kalkucie. Na szczęście okazało się, że i tak nie ma gdzie jechać, bo park przypominał miniaturowe miasteczko ruchu drogowego. Pozostało pocieszyć się u prywatnej inicjatywy, która znając nędzę municypalnej propozycji rozłożyła się obok z całą gamą elektrycznego ustrojstwa. I to już był jakaś zabawa.



Nasz dłuuugi dzień, choć już dawno zapadła noc, jakoś nie chciał się skończyć. Zarządziłem forsowny marsz na drugi koniec centrum (błogosławiony wózek) na “ulicę deserową” Tong Sui Kai. Nocny market z naciskiem na słodkości. Tyle reklama. Miejsce słabo zorganizowane, z samochodami jeżdżącymi po plecach. W dodatku dziewczyny wzgardziły zarówno cendolem, jak i ais kacangiem. To był akurat błąd, bo lodowe strużyny z fasolą z puszki, syropem palmowym, mlekiem kokosowym i niezidentyfikowanymi dodatkami smakują lepiej niż brzmią, a może i lepiej niż wyglądają.


Rano nasz hotelik prowadzący program “łóżko za pracę” dla backpakerów (!) objawił kolejną zaletę - śniadanie w cenie, choć żałosne, serwowano na ocienionym tarasie na dachu, na który wychodzi się prosto z windy! Niestety cień i chłodek lubiły też komary, które w 20 minut nieźle dały nam popalić. Wyspanej, pogryzionej i wciąż głodnej ekipie ogłosiłem ostatni punkt programu - dziarski spacer romantyczną uliczką konkubin. Ipoh rozkwitło w końcu XIX wieku jako ośrodek wydobycia cyny. Chińscy robotnicy marli jak muchy (pewnie gryzły ich komary), ale nieliczni dorobili się fortun i, zgodnie z tradycją, oficjalnych kochanek, dla których na “starówce” powstała specjalna uliczka. A może to były zmitologizowane, zwykłe burdele? Dość, że we wtorkowy poranek mająca może ze 100 m długości Concubine Lane została zakorkowana tłumami ludzi kupujących colę i plastikowe gadżety, stojących w kolejkach po przekąski, obijających się selfie stickami i generalnie cieszących się, że jest ich tak dużo. Ciekawe, jak to wygląda podczas weekendu? Znów - polecam, ale jako zjawisko przyrodniczo-socjologiczne. Oczywiście za rogiem nie było żywego ducha.

Po tej nieoczekiwanej, końskiej dawce przemysłu turystycznego daliśmy drapaka na właściwe śniadanie, oczywiście do jakiegoś słynnego lokalu z kawą. Trzeba wiedzieć, że pośród niezliczonych atrakcji tego miasta Ipoh chlubi się też wynalazkiem własnej white coffee - kawą, której ziarna uprażono w margarynie z oleju palmowego, podawaną ze skondensowanym mlekiem. Kawoszem nie jestem, ale napój serwowany w fajansowych filiżankach w chińskie wzorki smakuje zacnie. Królestwo i pół córki, jak śpiewa Gaba Kulka, za taki jak na filmie lokal w Warszawie...




__________________________
19.03 - 302 rm
grab 4, 12, 8, 7
autobus 40
śniadanie 11
picia 4
zupki 10
magnesik 31
kawki 4, 4
obiad 17
samochodzik, rower, seagway 58
lody 12
sen 100

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz