Ipoh jest prawie w połowie drogi z Penangu do Kuala Lumpur, więc jeśli ma się czas (hell, yeah!), to grzechem byłoby się nie zatrzymać. 4 rm za podwózkę z hotelu na nabrzeże, skąd co chwilę pływa darmowy prom do Butterworth. Na pokładzie, w rześki poranek, który zaraz zmieni się w skwarny dzień, ogarnia mnie to cudowne uczucie niepewności w podróży, która dopiero się zaczyna. Coś jakby ahoj, przygodo.
Na drugim brzegu czeka dworzec autobusowy i pierwsi w Malezji naganiacze. Stosunkowo niegroźni. W transporcie panuje tu wolnoamerykanka i każdy z licznych przewoźników ma swoją budkę i swoje, nazwijmy to, mobilne punkty sprzedaży biletów. Mieliśmy jechać pociągiem, ale są trzy na krzyż, a autobusy bez łaski co godzinę. Dziecko na kolanach nie płaci, więc uznajemy, że te 150 km ekspresówki jakoś się potłoczymy. Tymczasem autobus rusza prawie pusty, a zamiast 4 miejsc w rzędzie ma tylko trzy, więc zaznajemy niespotykanego w Europie luksusu :-D
Z nowego, szklano-aluminiowego dworca gdzieś na obwodnicy zajeżdżamy z fasonem przed upatrzoną miejscówkę nad rzeką. Ponieważ jest poniedziałek i mamy low season, a fotki i recenzje na Agodzie i Bookingu stanowią często zaskakująco odległe odbicie rzeczywistości, wybieramy rozpoznanie bojem. Pani na recepcji Abby By The River Hotel, jakaś białaska-wolontariuszka, ma dla nas dobre wieści - najlepszy pokój jest wolny i zaprasza...
![]() |
Zawsze znajdzie się jakiś minus - okno się nie otwiera. |
Trudno się z takiego miejsca szybko ruszyć, ale plan rzecz święta. Kiedy czyta się o Ipoh, można dojść do wniosku, że atrakcji tu multum, a miasto to prawie drugie Georgetown, tylko fajniejsze, bo mniej skomercjalizowane. Nie powiedziałbym. Jest miło, owszem, ale tutejsze turystyczne hity należą raczej do kategorii “dla chętnych”. Być może lokalni turyści drżą z rozkoszy na myśl o odwiedzeniu legendarnego straganu z kultowymi chińskimi kluseczkami, ale dla nas będzie to tylko zabawne kuriozum - tłum kłębiący się w kolejce po mdłe danko, a wokół stragany-klony konkurencji, karmiące co bardziej zniecierpliwionych foodies. Czytając blogi młodych Malezyjczyków prawie można uwierzyć, że “jak tost z dżemem kokosowym, to tylko w Kedai Kopi Sin Yoon Loong”. W praktyce w lokalu obok będzie podobnie za słodki.
Na razie jednak mieliśmy zacząć od świątyń drążonych w wapiennych skałach na obrzeżach miasta. Pojechaliśmy do Sam Poh Tong. Po 15.00 częściowo była już zamknięta. Pieczary jak pieczary; ciemnawo, brudnawo, tu ołtarz, tam posąg, bez efektu wow.
Gdzieś tam się wspięliśmy, ale widoczek też nie rzucił na kolana. Najciekawsza okazała się wyjątkowo gwałtowna burza, w pełni zaskakująca. Pośród trzaskających piorunów salwowaliśmy się ucieczką niezawodnym Grabem. Nawałnica była masakryczna, plan zwiedzania diabli wzięli, ale w ciepełku samochodu, który teraz wiózł nas już na “you know, something to eat”, humory dopisywały. Trafiliśmy do typowego lokalnego hawker center, czyli zadaszonej kafeterii, której właściciel dogadał się z kilkoma lub kilkunastoma mistrzami street foodu, specjalistami od jednego, perfekcyjnego danka. Klient obchodzi ich stragany i składa zamówienia. Pokazuje, gdzie będzie siedział. Za chwilę podchodzi patron, u którego zamawia się kawę/herbatę/soczek z lodem, wrzątkiem, mlekiem, cukrem, solą, jak kto lubi. Mistrzowie serwują dania i od razu pobierają kaskę. Patron lub pomagier serwuje piciu i też od razu pobiera. Nie ma napiwków. Prosty, przyjazny i wygodny dla klienta system.
Kawka - kopi o; na gorąco, bez mleka - rzuciła A. na kolana, choć podłoga brudna. Ja wolałem paść przed dankiem...
|
![]() |
Imam już czeka na wiernych. |
Nasz dłuuugi dzień, choć już dawno zapadła noc, jakoś nie chciał się skończyć. Zarządziłem forsowny marsz na drugi koniec centrum (błogosławiony wózek) na “ulicę deserową” Tong Sui Kai. Nocny market z naciskiem na słodkości. Tyle reklama. Miejsce słabo zorganizowane, z samochodami jeżdżącymi po plecach. W dodatku dziewczyny wzgardziły zarówno cendolem, jak i ais kacangiem. To był akurat błąd, bo lodowe strużyny z fasolą z puszki, syropem palmowym, mlekiem kokosowym i niezidentyfikowanymi dodatkami smakują lepiej niż brzmią, a może i lepiej niż wyglądają.
Rano nasz hotelik prowadzący program “łóżko za pracę” dla backpakerów (!) objawił kolejną zaletę - śniadanie w cenie, choć żałosne, serwowano na ocienionym tarasie na dachu, na który wychodzi się prosto z windy! Niestety cień i chłodek lubiły też komary, które w 20 minut nieźle dały nam popalić. Wyspanej, pogryzionej i wciąż głodnej ekipie ogłosiłem ostatni punkt programu - dziarski spacer romantyczną uliczką konkubin. Ipoh rozkwitło w końcu XIX wieku jako ośrodek wydobycia cyny. Chińscy robotnicy marli jak muchy (pewnie gryzły ich komary), ale nieliczni dorobili się fortun i, zgodnie z tradycją, oficjalnych kochanek, dla których na “starówce” powstała specjalna uliczka. A może to były zmitologizowane, zwykłe burdele? Dość, że we wtorkowy poranek mająca może ze 100 m długości Concubine Lane została zakorkowana tłumami ludzi kupujących colę i plastikowe gadżety, stojących w kolejkach po przekąski, obijających się selfie stickami i generalnie cieszących się, że jest ich tak dużo. Ciekawe, jak to wygląda podczas weekendu? Znów - polecam, ale jako zjawisko przyrodniczo-socjologiczne. Oczywiście za rogiem nie było żywego ducha.
Po tej nieoczekiwanej, końskiej dawce przemysłu turystycznego daliśmy drapaka na właściwe śniadanie, oczywiście do jakiegoś słynnego lokalu z kawą. Trzeba wiedzieć, że pośród niezliczonych atrakcji tego miasta Ipoh chlubi się też wynalazkiem własnej white coffee - kawą, której ziarna uprażono w margarynie z oleju palmowego, podawaną ze skondensowanym mlekiem. Kawoszem nie jestem, ale napój serwowany w fajansowych filiżankach w chińskie wzorki smakuje zacnie. Królestwo i pół córki, jak śpiewa Gaba Kulka, za taki jak na filmie lokal w Warszawie...
19.03 - 302 rm
grab 4, 12, 8, 7
autobus 40
śniadanie 11
picia 4
zupki 10
magnesik 31
kawki 4, 4
obiad 17
samochodzik, rower, seagway 58
lody 12
sen 100
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz