piątek, 30 marca 2018

30.03 Show must go on!


Nie ma to jak kawa z laksą na dobry początek dnia.
Dziś wielki dzień, który zadecyduje, jak bawimy się dalej. Dowiemy się, czy mamy gnić na miejscu, czy możemy się nieśmiało przemieścić. W Malezji lekarz to persona, że ho ho. Przed każdym gabinetem sekretariat. Nasz pan ortopeda, Hindus z pochodzenia, jest jowialny i przyjacielski, ale asystentką pomagającą przy zmianie opatrunku pomiata jak durnowatym kocmołuchem. Wiadomo, z władzy się korzysta. Small talk udany, bo zastanawia się właśnie, czy skorzystać z zaproszenia do Krakowa na kongres. Mówię mu, że jak kupi ciepłe ciuchy, to w maju w Polsce będzie zadowolony. Ale do rzeczy. Wieści dla nas są prawie dobre. Oczywiście możemy ruszać w drogę (ciekawe, czy zdaje sobie sprawę, w jakim stylu podróżujemy? wolę go nie uświadamiać), jednak przez dwa tygodnie dziecinka nie wejdzie do morza. Super, bo według planu właśnie zanosiło się na dwa tygodnie plażowania. Dostajemy jakieś szwedzkie oddychająco-lecząco-czarujące opatrunki do zmieniania co 3 dni, bandaże, klamerki, małe przeszkolenie jak zawijać, uścisk dłoni i rachunek od sekretarki. Niby wizyta uzgodniona z ubezpieczycielem, ale tradycyjnie znowu trzeba gdzieś dzwonić, czekać, potwierdzać, czekać, czekać... Nic to, grunt, że jutro śmigamy dalej.

Podniesieni w sumie na duchu zaliczamy malakkański floating mosque, oczywiście tylko z zewnątrz, prawie zza płotu, bo dziś piątek, dzień modlitwy, i nie wypada, żebyśmy psuli wiernym powietrze swoją bluźnierczą obecnością. Ale za architekturę szacun.




Piątek oznacza też, że musieliśmy w końcu opuścić raj pani Chinki, bo na nasz apartament znajdą się chętni w regularnej weekendowo-zaporowej cenie. Mimo intensywnych poszukiwań poprzedniego dnia (z obnoszeniem Oli po kolejnych guesthousach, bo przecież teraz wszędzie gdzie nie da się wjechać, musimy ją nosić!) ostatecznie przeprowadzamy się dosłownie za ścianę, do Hindusa w River Song Residence. Słaba to miejscówka, ale ma atuty logistyczno-ekonomiczne, tak to nazwijmy. Karalucha wypatrzyłem dopiero w nocy.


I tak oto zapada wieczór, a przed nami gwóźdź programu w Malakce, legendarny, przez cały tydzień wyczekiwany, jedyny i niepowtarzalny Jonker Street Night Market. Naprawdę, kto nie musi, niech sobie odpuści. Zwyczajny nocny targ w pierwszej lepszej tajskiej mieścinie ma 10 razy więcej klimatu niż ten festyn. Turystyczna masówka w najgorszym wydaniu - ludzkie zatory, badziewie na straganach, ceny z dupy. Ale do zdjęcia uśmiechy, wiadomo.



Rano (powiedzmy) znów to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli wreszcie jesteśmy w drodze. Kierunek na wschodnie wybrzeże, ale wizję noclegu na dziś, mimo intensywnej lektury LP i Rough Guide, mam dość mglistą. Zobaczymy, jak daleko uda się dotrzeć.


Najpierw prawie 3 godziny w gęstym ruchu do KL, gdzie na kolejną godzinę utykamy w zgęstce tuż przed dworcem. Więc jednak są te korki... Trochę zbyt szybki jak na mój gust posiłek w bufecie i już lecimy na autobus do Kuantanu. Teraz ok. 4 godzin efektowną trasą szybkiego ruchu poprowadzoną przez górzystą dżunglę. Generalnie środek półwyspu zajmują góry, więc zawsze jest to przeprawa. I tak, w związku z porą, decyzja podjęła się sama - śpimy w Kuantanie.


Dla nas to totalna czarna dziura, ale widocznie ktoś tu przyjeżdża na sobotę, bo ok. 20.00 upatrzony hotel jest full. To nic, tuż obok jest drugi. Też full. Dlaczego nie zrobiłem rezerwacji przez Booking/Agodę? Trudne pytanie. I teraz jest problem, bo stoimy na ulicy z całym naszym majdanem, jest noc i nie wiemy, co dalej. Ale fajnie. Ostatecznie jednak na coś się te apki przydają, bo oprócz szczytów syfu i luksusu Booking podpowiada nieodległy Riverbank Hotel&Spa. Wędrujemy. Spa nie ma, ale pokój jest, całkiem-całkiem, i nawet z oknem na rzekę. Przy rozpakowywaniu dochodzi do zabawnego (?) nieporozumienia z dywanikiem modlitewnym, który był na wyposażeniu niczym Biblia w szufladzie przy łóżku w amerykańskim motelu.

Parafrazując klasyka, "You are using it the wrong way!"
Wschód Malezji to mniej chińskości a więcej malajskości manifestującej się w muzułmańskości. Mówiąc po ludzku - najważniejsze godne uwagi turysty budowle to meczety, niekoniecznie zabytkowe. Taki na przykład Masjid Sultan Ahmad Shah w Kuantanie otwarto w 1993 r. Wieczorem zaliczyliśmy na placu-trawniku przed nim ciekawy lokalny market, na którym dużo ludzi sprzedawało własne wyroby cukierniczo-spożywcze, często prosto z bagażnika. Szkoda tylko, że brakowało sensownego oświetlenia i miejsca do konsumpcji. Rano wróciłem tam zdeterminowany wejść do środka i przewidująco zawinięty w sarong, co miało osłabić legendarną czujność wyznawców Proroka.







Generalnie obiecywanego w przewodnikach "klimatu" w Kuantanie nie odnaleźliśmy. Może dlatego, że w niedzielny poranek centrum było wymarłe. Przypuszczam, że nowiutka nadrzeczna promenada z placami zabaw zapełnia się dopiero o zmierzchu i jeśli tylko włączają jakieś oświetlenie (vide zdjęcie z wieczora) może okazać się przyjemna. Ale tego nie było już nam dane sprawdzić...

Ten Kuantan to naprawdę duże miasto. Ale tylko na jednym brzegu rzeki.
Przed wymarszem powetowaliśmy sobie jeszcze nędzę dość przypadkowej kolacji śniadaniem w Bombay Restaurant. Z niechęcią, ale muszę to przyznać: czasami (czasami!) droższy i czysty lokal z klimatyzacją serwuje smaczniejsze jedzenie niż jadłodajnia pyszniąca się osmolonymi garami, w których miesza gruby wąsacz w dziurawym podkoszulku. Sad but true.


Naprawdę są ludzie, którzy nie jedzą na śniadanie roti canai? Serio???
________________________
30.03 - 212 rm
śniadanie 16
grab 4, 4, 5, 4
rejestracja medical 4
obiad przydrożny 26
t-shirt 33
lód limonkowy 3
bańki 2
cendol 7
ice tea 7,5
piciu minuman, woda 6
sen 90


31.03 - 276 rm
grab 7, 13
bus kl 34
przekąski 4, 2
obiad 15
bus kuantan 60,5
mleczko, mentosy, cuksy 4,5
kolacja średnia 32
mango 5
piciu przed snem 4
sen 95

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz