niedziela, 25 marca 2018

25.03 Batu Caves i okolice



Wycieczka, po której dużo sobie obiecywałem. Dojazd do Batu Caves podmiejskim pociągiem bezproblemowy, komfortowy, groszowy. Jako ekipa mieszanopłciowa zostaliśmy jedynie przegonieni z damskiego wagonu. Nie zauważyliśmy nalepki.

"Dziewczyna i dziewczyna - normalna rodzina"
Wysiada się prawie u stóp imponujących schodów i fotogenicznego, prawie 43-metrowego posągu niejakiego Murugana. Wikipedia twierdzi, że to największy Murugan na świecie. Coś może być na rzeczy. Zwiedzanie zaczęliśmy od śniadania w jednej z knajp jakby żywcem przeniesionych z południa Indii. Wszystko było jak trzeba! I oczywiście bez żadnej łaski zostawiliśmy u nich wózek na przechowanie.


Dla każdego coś miłego - masala dosa, roti canai i banana leaf meal
Ponieważ tamilska coś-jakby-msza w jaskini miała zacząć się dopiero za kilka godzin, ściągnęliśmy Graba i skoczyliśmy do FRIMu. Forest Research Institute Malaysia to skrawek dżungli, który miał być dla nas namiastką Taman Negara, pominiętego “żelaznego punktu” wszystkich turystów w Malezji. FRIM rozczarował, głównie dlatego, że z bliżej niewyjaśnionych przyczyn zamknął dla gości canopy walk, na który bardzo się nakręcałem. Powtórka z Penangu - jakieś fatum? Na miejscu wypożyczalnia rowerów znów tylko z modelami dla karzełków, więc kolejny minus. A. wolała czilować się w kafejce nad potokiem, ale ja ambitnie zaciągnąłem dziecko na “spacer po dżungli”. 15 min. pod górkę w zupełności nam wystarczyło. Ponownie stwierdzam, że jungle trekking jest w tym klimacie przereklamowany.
Największy kwiat świata - nasza mała Rafflesia


Posnuliśmy się jeszcze trochę po terenie wyglądającym jak jakiś kampus nadleśnictwa i znów bez problemu wróciliśmy Grabem do jaskiń. Podobno zdarzają się jeszcze ludzie, którzy na odwiedzenie obu tych miejsc wynajmują samochód! W Batu Caves tak naprawdę fajny jest tylko Murugan i bardzo strome schody (272 stopnie) z namolnymi małpami. W środku bida z nędzą, co widać na zdjęciu.





Było jednak warto, bo ceremonia obmywania bóstwa kubłami mleka przy dźwiękach umiarkowanie kociej muzyki zahipnotyzowała Olę na dobre 15 minut. Na dole jest jeszcze niespodzianka dla fanów szopek, Ramayana Cave, z 15-metrowym małpim królem Hanumanem. Rewelacyjne miejsce do zwiedzania z dzieckiem, drogi krzyżowe wymiękają.

Mimo braku ogona trudno nie dostrzec podobieństwa.






Już w KL pojechaliśmy na kolację w rejon Petronas Towers, do świetnego lokalu sieci Nasi Kandar Pelita. Tradycyjna malezyjska garkuchnia w wydaniu bez szczurów, a za to z klimką. Obłędny wybór, można się godnie kulinarnie zabawić.




"Guardian" pisze, że Kuala Lumpur jest na najlepszej drodze do stania się kolejnym megamiastem, z ponad 10-mln mieszkańców. W centrum, gdzie plączą się turyści, specjalnie się tego nie odczuwa. Choć z pewnością nie jest to miasto dla pieszych, bo bezlitośnie poprzecinano je estakadami i raz po raz trzeba obchodzić kładkami jakieś ekspresówki. Za to jeśli jeździ się samochodem/taksówką, to prawie w każdym miejscu tuż po opuszczeniu małej bocznej uliczki następuje przeskok na wijące się wśród zieleni wielopasmowe trasy, z których prawie nie widać ludzi ani domów - oprócz wieżowców. Wrażenie lekko futurystyczne, choć to futuryzm rodem z lat 70. Ale korków jakimś cudem nie doświadczyliśmy.

Rano, na pożegnanie ze stolicą pojechaliśmy na wypasione śniadanie w Hornbill Restaurant przy olanym wcześniej Bird Parku. Z lekka dystyngowana miejscówka w stylu kolonialnym, gdzie spożywać można na zacienionej werandzie wiszącej bezpośrednio nad ptaszarnią. Jak ma się szczęście, to może nawet coś przyleci i będzie zaglądało w talerz. My nie byliśmy aż tak fartowni, ale rano nie było jeszcze żywego ducha, a nasi lemak na szóstkę z plusem! Państwo byli zadowoleni.


Nasi lemak w w wersji maxi


_________________
25.03 - 260 rm
batu caves train 6
śniadanie hindu 24
woda 2
grab 13, 11
frim 11
rower 18
lody, kawa 6
coconut 5
ramayana cave 10
metro 9, 4
nasi kandar pelita 51
owoce, woda 10
sen 80






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz