To jednak prawda, że jeden budynek może odmienić miasto. Nie uważam Kuala Lumpur ani za szczególnie ciekawe, ani piękne. Ale dla samych Petronas Towers warto tu przyjechać. Jest w nich coś magnetycznego. Już z autobusu na obwodnicy pokazywaliśmy je sobie na nocnym horyzoncie. Pierwszego dnia niby coś tam zwiedzaliśmy, spacerowaliśmy, ale od razu było wiadomo, że skończymy u ich podnóża. Przytłaczają majestatyczną skalą i myślę, że każdemu udzieli się podniecenie kłębiącego się wokół tłumu. (Mi udzieliło się na tyle, że straciłem czujność i jakiś mistrz obnośnego marketingu z miejsca wcisnął mi tandetną soczewkę “rybie oko” przypinaną klipsem na telefon.)
Mały fakap - zapomnieliśmy stroju kąpielowego i już prawie 5-letnia panna, zwykle gorliwa ekshibicjonistka, zaczęła histeryzować, że w majteczkach to ona nigdy, przenigdy. Z pół godziny to trwało, ale przekonać się udało.
Na koniec dnia są jeszcze obowiązkowe pokazy fontann. Jasne, że kicz, ale umówmy się, cudownie jest w tropikalną noc siedzieć sobie na schodkach nad wodą i patrzeć na spektakl światło/dźwięk.
Można więc w KL zabawić się za psi grosz. Bo oczywiście programowo nie skorzystaliśmy z wjazdu na górę. Wiem, że “must see”, ale nie znoszę tego moralnego szantażu - przyjechałeś z drugiego końca świata, a teraz żałujesz kasy? No właśnie w dupie to mam, żałuję. Przerabiałem już temat na Sri Lance, gdzie też ceny wstępu bywały niewspółmiernie wysokie do ogólnych kosztów i gdzie też nie dawaliśmy się wkręcać w “obowiązkowe” atrakcje dla turystów.
Wracając do Petronas Towers. Dla 3-osobowej rodziny taka przyjemność to 2 x 80 + 33 = 193 rm. Można w Malezji lepiej wydać prawie 200 zł. Na przykład podjechać za piątaka Grabem do wieżowca Menara KH, wjechać na 34. piętro i podziwiać panoramę miasta z dachu, który za dnia jest lądowiskiem dla helikopterów, a przed zachodem słońca zmienia się w bar z DJ-em. Trzeba tylko kupić obowiązkowego drinka za 30 rm. Czyli jakby płacimy 30 rm za wjazd na super taras widokowy, a gratis dają nam jeszcze mojito. Słabo? Mocno!
Minus, bo oczywiście musiał jakiś być, jest taki, że dzieci zostają w barze z panoramicznymi oknami piętro niżej, więc rozkoszy na dachu musieliśmy zażywać na zmianę. Cóż, nikt nie kazał pchać się tu z nieletnią.
A teraz jeszcze z kronikarskiego obowiązku nasz dzień. Śniadanie na baaardzo fajnym tarasie w hotelu wprost nad handlowym pasażem Petaling Street/Jalan Petaling. Denny jest ten uliczny targ, bez życia zupełnie. Same podróby butów, ubrań, perfum i elektroniki. Tyle, że samochody nie jeżdżą, więc z tarasu słychać przyjemny gwar.
Lantern Hotel niby budżetowy, bo pokoje mikroskopijne, ale wszystko nowiutkie, estetyczne i czyste, więc duży plus. Również za lokalizację. Mamy nawet wielkie okno do podłogi, ale i tak trzeba je zasłaniać, bo wychodzi na mikro-patio (wszystkie wychodzą), a naprzeciw, w odległości 2 metrów już sąsiedzi.
Łazęgę zaczęliśmy od tutejszych cienkich zabytków. Pierwszy był Central Market/Pasar Seni, 10 razy fajniejszy od dziadostwa na naszej Petalign Street zbiór małych, często bardzo ciekawych butików w przyjemnej hali art deco z 1928 r. Bardzo relaksujący window-shopping. Potem historyczny Masjid Jamek, w którym główną atrakcją jest konieczność założenia “przyzwoitych” szat.
Łazęgę zaczęliśmy od tutejszych cienkich zabytków. Pierwszy był Central Market/Pasar Seni, 10 razy fajniejszy od dziadostwa na naszej Petalign Street zbiór małych, często bardzo ciekawych butików w przyjemnej hali art deco z 1928 r. Bardzo relaksujący window-shopping. Potem historyczny Masjid Jamek, w którym główną atrakcją jest konieczność założenia “przyzwoitych” szat.
Zaraz za rogiem jest Merdeka Square - plac z najważniejszymi kolonialnymi budynkami miasta. Przejście przez ten plac w pełnym słońcu uświadomiło nam bezsens dalszego zwiedzania. Lepiej schować się w jakimś parku albo knajpie.
![]() |
Apartamenty z widokiem na park. Serio. |
Powędrowaliśmy do Perdana Botanical Gardens. Bardzo ładny park; wielki, pagórkowaty, urozmaicony zielony teren prawie w samym centrum. Czysto i porządnie, tylko tłumy straszne. Żart.
Jest tu też znany Bird Park (2 x 63 + 42 = 168 rm za 3 osoby). Dzioborożce karmiliśmy już na Pangkorze, pawie i kaczki mamy w Łazienkach, gołębi nienawidzimy, a papugi widzieliśmy w dennym papugarium w jakiejś piwnicy na Gocławiu, więc rozterek nie było.
Drugą część dnia spędzaliśmy wokół Petronas Towers, co zostało już aż nadto dokładnie opisane powyżej. Ale ponieważ jesteśmy nie do zdarcia, to odwiedziliśmy jeszcze na koniec, na późną kolację, Jalan Alor, długą ulicę z samymi knajpami. Mocno skomercjalizowane i zinstytucjonalizowane miejsce. Przeważają wielkie lokale nastawione na masówkę. Fajnie jest pewnie zabawić się tu w piątek ze znajomymi z pracy, ale na przeżycia kulinarne bym się nie nastawiał. Tajska restauracja, na którą się zdecydowaliśmy, okazała się chińską podróbą - co potwierdzał klasyczny czerwony ołtarzyk dla przodków na zapleczu, zupełnie niepodobny do tajskich domków dla natów. Jedzenie tylko wyglądało jak należy. A myślałem, że tego nie da się spieprzyć...
______________________________
24.04 - 320obiad 30,5
picie przy bird parku 17
grab 10, 5
soczewka do tele 35
wody 4
heli lounge bar 60
kolacja jalan petaling 62
mleczko, ciastka, plastry, ananas 10
metro, mango shake 7
sen 80
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz