środa, 21 marca 2018

21.03 Prawie jak w Jastarni



Nasz resort jest tak wymarły, że nawet knajpa nie działa. Na szczęście kilkaset metrów dalej, za cyplem, zaczyna się coś jakby Jastarnia, bo z racji bliskości Kuala Lumpur wyspa jest bardzo popularna wśród lokalsów. Szybki skok na skuterze po street foodowe zakupy i już rozkładamy się u nas z dziewczynami na plażowe śniadanie pod palmą. Radość trwała dosłownie chwilę. “O, małpki”, ucieszyła się Ola i od razu zrozumiała swoją pomyłkę, bo najodważniejsza z “małpek” syknęła paskudnie, obnażyła kły i wyrwała jej z ręki karton mleczka truskawkowego. To było jak sygnał do ataku. Dosłownie nas obskoczyły, wyszarpując co się dało i dalej groźnie się szczerząc. Wściekły, zacząłem wymachiwać plastikowym krzesełkiem, a to chyba tylko jeszcze bardziej je rozsierdziło. Wstyd przyznać, ale mimo że zamieniłem fotelik na kawał kija, skończyło się ucieczką do domku, a małpy jeszcze przez chwilę triumfalnie skakały nam po dachu i werandzie. Po czymś takim nie pozostało nam nic innego, jak pojechać na śniadanie do “Jastarni”.



Zaprzyjaźniliśmy się z nasi lemak - porannym dankiem w postaci ryżu, jajka, świeżego ogórka, prażonych orzeszków ziemnych i przyostrzonych, suszonych rybek z sambalem (wersja wypasiona bywa jeszcze z jakimś mięsnym curry). Warto zauważyć, że większość tej potrawy jest jak najbardziej zjadliwa dla dzieci, bo składniki są niewymieszane. W naszej Juracie królowały dość prymitywne garkuchnie. Na straganach sterty podejrzanej smażeniny. Standard raczej niewyszukany, ale przynajmniej to nie fryty i mikrofala. Plaża - średnia. Za dużo ludzi i motorówek. No i ten betonowy mur, dzięki któremu nędzne jadłodajnie oprą się sztormom. W większości od strony morza miały kuchenne zaplecza zamiast tarasów.




W zatoczce obok, przy naszym resorcie, oczywiście pusto, ale pierwsza (i jedyna!) kąpiel rozczarowała. Może pechowo trafiliśmy, jakieś prądy czy coś, ale w wodzie pływało sporo plastikowych śmieci, skutecznie odbierających przyjemność. Niespecjalnie nas to zmartwiło, bo prawdziwe plażowanie ma być w drugiej połowie wyjazdu. Po co więc ten cały Pangkor? Nie samą plażą człowiek żyje, nawet na wyspie. W jednej z bocznych alejek Teluk Nipah pewien ptasi entuzjasta od lat codziennie o tej samej porze dokarmia dzioborożce; przyjazne, fotogeniczne ptaszydła, za których oglądanie w Kuala Lumpur trzeba zapłacić małą fortunę. Tu, w kameralnym otoczeniu, cała frajda jest gratis.





A na zachód słońca zdążyliśmy jeszcze wdrapać się do klimatycznej świątynki Lin Je Kong, jakże dogodnie górującej nad naszą zatoczką.



Ponieważ A. stanowczo zaprotestowała przeciw kolacji w tłumie wesołych malezyjskich rodzin okadzanych dymem ze smażonych we wrzącym oleju skrzydełek kurczaka, zmuszony zostałem do posiłku a la biały człowiek na wakacjach - stopy zanurzone w piasku, soft rock z głośnika, kadzidełko odpędza komary (akurat…). Tak jak napisało w przewodnikach - Daddy’s Cafe to tutaj jedyna szansa na romantyczny wieczorny posiłek na plaży. Smaczny.




___________________________
21.04 - 212 rm
skuter 30
naleśniczki, pączki, nasi lemak 8
nasi lemak, papier, mleczko 6,5
kawki 6
nasi lemak ikan bilis, laksa 10
chicken chop, herbka 8,5
paliwo 5
kolacja kung po 58

sen 80


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz