czwartek, 15 marca 2018

15.03 Penang - pierwsze boje

I tak 15 marca 2018 wylądowaliśmy na Penangu, który dotąd kojarzył mi się właściwie tylko z penang curry. Jest to górzysta, od strony sąsiadującej z lądem gęsto zabudowana wyspa, w większości wciąż jednak pokryta tropikalną dżunglą. Fajnie to brzmi, ale równie fajnie wygląda. Bez kitu.


Uznając, że świat idzie technologicznie naprzód, a ja mam obowiązki głowy rodziny, zadbałem o rezerwację via Agoda 3 pierwszych noclegów po przyjeździe. Co więcej, od razu po zakupie na lotnisku lokalnego sima z miesięcznym zapasem Internetu (45 ringgitów, w skrócie dla zmyłki rm) zostałem też klientem miejscowego Ubera o nazwie Grab, dzięki czemu na tym blogu zabraknie opowieści o epickich bojach z taksiarzami-kanciarzami. Grab pokazał, co potrafi, już na dzień dobry - ok. 40-minutową podróż na 20-km trasie z lotniska do centrum stolicy wyspy, Georgetown, odbyliśmy za 19 ringgitów, czyli ok. 17 pln. Tak, uwzględniwszy różne bankowe machlojki, malezyjską walutę można sobie przeliczać właściwie 1:1. Wreszcie A. wie, ile co kosztuje “na polskie”!

Pierwsze wrażenia - bez azjatyckiego szaleństwa. Lotnisko dość małe i pyzate; widocznie takie wystarcza. Do miasta wygodna dwupasmówka z cywilizowanym, ale na tyle gęstym i szybkim (lewostronnym) ruchem, że plany obwożenia rodziny po wyspie na skuterze od razu stają pod dużym znakiem zapytania. Po drodze zadżunglone, parujące po ulewie zielone góry z obfitością bloków mieszkalnych w klasycznym lokalnym stylu - 25 pięter zmyślnie zwieńczone daszkiem a la domek dziadka na wsi. Znaczy - akcenty narodowe.


Tuntutanujemy bagasi i w drogę.

Nasz hotelik Hutton Lodge na obrzeżach ścisłego centrum, czyli heritage zone UNESCO, to już inna skala. Fajny, pokolonialny budyneczek z zielenią wokół i świetną jadalnią w ogródku. Miałem plan, że jak z dzieckiem, to musi być basen, ale ani ceny, ani lokalizacje, ani wygląd (chińskie molochy) tego, co wyrzucała wyszukiwarka, jakoś mnie nie przekonały. Pokój rezerwowałem wymieniając z Hutton Lodge e-maile jeszcze w grudniu, ale w ostatniej chwili okazało się, że to, co obiecali mi za 120 rm za noc (bez zaliczki), na Agodzie mają za 100. Oczywiście stanęło na Agodzie, a teraz okazuje się, że nasz wspaniały double en suite jest bez okna. Przypadek? W dodatku nie ma wiatraka, więc musimy polubić się ze znienawidzoną klimą. Kiedy już działa klima, sensu nabiera ciepła woda pod prysznicem (na szczęście jest). W ten sposób nowoczesne udogodnienia wspierają się wzajemnie, ku naszemu minimalistycznemu niepocieszeniu.


Śniadanie w cenie to przewidywalnie obrzydliwa kawa i tosty z dżemem, ale poranny rozruch w takich warunkach mogę z czystym sumieniem polecić każdemu. Poza tym tościk + dżemik = dziecięcy posiłek marzeń.

Zanim ruszymy na nieśmiałą rodzinną eksplorację trzeba jeszcze pozyskać lokalną walutę, bo chroniąc się przed nieprzewidywalnością przewalutowań przywiozłem tu żywą, dolarową gotówkę. Kraj jest cywilizowany, więc transakcji kupna-sprzedaży dokonuje się w jednym z hinduskich kantorów vis a vis głównego meczetu Kapitan Keling. Nasz całkowity budżet to 2 tys. dolarów na miesiąc - 250 rm dziennie na przejazdy, spanie, jedzenie i “atrakcje” dla 3-osobowej rodziny. Zobaczymy, jak to wyjdzie.

Ładnie? Ładnie. Skromnie? Skromnie. Minaret superważnego zabytku Kapitan Keling, a za krzakami hinduscy moneychangerzy czekają w budkach na moje dudki (dulary znaczy).

Pierwszy spacer po okolicy - testujemy, jak się spaceruje z nieco przerośniętym dzieckiem w spacerówce po chodnikach, które (o ile w ogóle są) co i rusz kończą się krawężnikami o wysokości 30 cm. Średnio to wygodne, już chyba lepiej wędrować skrajem jezdni. Na szczęście ruch niezbyt frenetyczny. Byliśmy do zabrania wózka zniechęcani, ale uznałem, że w tym klimacie dłuższe przechadzki z niepełną 5-latką wykończą albo ją fizycznie, albo nas psychicznie. Teraz przynajmniej możemy iść swoim tempem i to tam, gdzie rzeczywiście chcemy. Wózek udekorowany siatami, ale nie narzekam. A w ogóle, to w najgorszym razie będziemy w tym wózku wozić plecaki.

Pierwszy posiłek w jadłodajni za winklem. Wielopokoleniowa rodzina właścicieli płucze, kroi, sieka, gotuje, smaży i serwuje w otwartym na ulicę narożnym lokalu bez dwóch ścian. Typowy nasi kandar - dostajesz talerz ryżu, a na wierzch 3-4-5 rodzajów curry do wyboru z kilkunastu kotłów. Wizyta kończy się niestety karczemną awanturą. Chciała, zamówiłem, a teraz nie je, jakże to tak? Napominana, wyje straszliwie, masakra. Matka dziecka oczywiście też przeciwko mnie. A ucztujący wokół lokalsi patrzą z wyrzutem... Potem jest lepiej, bo tutejszy miks religijny prezentuje się bardzo malowniczo - nie ma to jak pokazać młodej podróżniczce hinduistyczny ołtarzyk.


Siedź cicho, bo się Kriszna wkurzy...

Na koniec dnia Ola robi nam najlepszy prezent - zasypia w wózku w drodze do Red Garden Food Paradise i mimo nawalającego karaoke śpi smacznie, podczas gdy my rozprawiamy się z lokalnym przysmakiem - fishead curry. Wbrew skromnej nazwie jest to solidny kawał ryby (“mała” porcja za 38 rm jest ewidentnie 2-osobowa) w gorącym naczyniu ze świeżymi ziółkami i dużą ilością aromatycznego, palącego sosu. Jest dobrze.





_______________________________
15.03 - 236 rm
sim 45
taxi 19
woda, słodkie mleczko, pączki 5
obiad 14
kolacja 38
papaja, sticky ryż z mango, woda 15

sen 100

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz