niedziela, 8 kwietnia 2018

8.04 Perhentiany niezbyt gościnne


Perhentiany nie mają najlepszej opinii. Mekka backpackerów, nędzne noclegi, marne i drogie jedzenie, za dużo śmieci i ludzi, wbite w piasek kotwice, na które można wejść w nocy na plaży... Litania jest długa. Nie powiem, naczytałem się tego. Ale ponieważ zgodna jest też opinia, że są tam świetne miejsca do snorkellingu a do tego udało mi się namierzyć obiecujący budżetowy resort na uboczu, postanowiliśmy zaryzykować. Na przystań w Kuala Besut dotarliśmy oczywiście później niż wcześniej - sam przejazd (110 km) był OK, ale straciliśmy sporo czasu na dworcu w Kuala Terengganu. Jeżdżenie lokalnymi autobusami zawsze jest upierdliwe.

Na przystani totalny chaos i przelewające się tłumy. WTF? Aż tylu ludzi? Szybko wyjaśniło się, w czym problem... 


Na lądzie po nocnej nawałnicy nie było już śladu, jednak morze najwyraźniej pozostało wzburzone. Promy od rana nie pływały, ale chętni jakoś nie chcieli porzucić nadziei i koczowali wokół, licząc na zmianę sytuacji. Na informację o 3,5-metrowych falach A. zareagowała stanowczym żądaniem odwrotu. Gdziekolwiek, byle dalej od morza. Wszystko to wydawało mi się mocno absurdalne, bo dzień był piękny, a woda w basenie portowym idealnie gładka. Oczywiście zdezorientowanych turystów zaczepiał mundurowy, który oficjalnie pilnował porządku i zamkniętej bramy na molo, a nieoficjalnie proponował jakiś lewy rejs "now", czekającą gdzieś na uboczu łodzią, i z przekonaniem twierdził, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Hmmm...

Uzgodniliśmy, że póki co zjemy obiad i zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja. Myszkując w poszukiwaniu informacji zorientowałem się, że coś jednak pływa - przynajmniej z wysp. Schodzący na ląd albo mówili, że "trochę buja, paru osobom zrobiło się niedobrze, ogólnie luz", albo "strasznie nami miotało, bałem się o życie, wszyscy wymiotowali". Dopytując dalej zorientowałem się, że wszystko zależało od wielkości łodzi. Na tej trasie (15 km) pływają zarówno 8-10 osobowe wodne taksówki z brezentowym daszkiem chroniącym od słońca, jak i regularne małe promy. Teraz mogłem już rozmówić się z mundurowym naganiaczem - tak, chcemy płynąć "now", ale tylko czymś większym.


Atmosfera na łodzi była dość napięta, a widoczna na zdjęciu pani w chustce głównie mamrotała  modlitwy, skutecznie powiększając panikę A. Kiedy tylko wypłynęliśmy za falochron okazało się, że faktycznie buja jak cholera. Ola była oczywiście bardzo zadowolona (w górę i w dół, w górę i w dół). Silnik na zmianę nieprzyjemnie wył, kiedy się wznosiliśmy i milkł, wyłączany przy ześlizgiwaniu się z grzbietu kolejnej fali. Parę osób zapełniło rozdawane foliowe torebki, ale generalnie widać było, że jakoś dajemy radę. Zła wiadomość była taka, że z powodu stanu morza nie zostaniemy rozwiezieni po swoich zatoczkach, ale wysiądziemy tam, gdzie się da, w dużej Coral Bay. Kiedy spytałem o możliwość transportu do upatrzonego resortu D'Lagoon sternik popatrzył na mnie jak na wariata, zawołał pomagiera, coś tam mu zaszwargotał i obaj zdrowo się uśmiali z białego przygłupa. "Big waves, no boat to D'Lagoon". A oczywiście tam można dostać się tylko łodzią, bo drogi nie ma...

Sytuacja była średnia. Po szybkim rekonesansie tu i tam okazało się, że w Coral Bay wszędzie full, bo prawie nikt nie zdołał wyjechać, a każdy przyjeżdżający lądował właśnie tu. Zresztą miejsce było mocno zabudowane, a do tego wąską plażę zastawiono motorówkami. Pewnie fajnie to wygląda na zdjęciu, ale my zdecydowanie chcieliśmy być gdzieś bardziej poza głównym nurtem wydarzeń.

Morze szaleje, a w Coraz Bay tropikalna sielanka...
Okazało się, że na drugą stronę wyspy, na popularną i rozległą Long Beach, przez dżunglę prowadzi półkilometrowa, polbrukowa ścieżka. Miejscami bardzo stroma, miejscami mocno dziurawa, była jednak do pokonania z wózkiem. Ale co nam to dało? Ścieżka urywała się w piachu na tyłach jakiegoś resortu. Wokół piętrzyły się sterty śmieci, częściowo dymiące. Kiedy holując wózek przebrnęliśmy jakoś na plażę, wreszcie zobaczyliśmy, dlaczego nie dało się tu dopłynąć. Faktycznie, morze wciąż nieźle się kotłowało. Ale głośniejsze od fal były dźwięki rytmicznego łupania. Long Beach szykowała się już na obiecywane w przewodnikach cowieczorne party. Nie, tu też nie chcieliśmy być. Gdzieś jednak musieliśmy, bo powoli robiło się ciemno. Jak zwykle w takich podbramkowych sytuacjach doszło do małej awanturki z płaczem pasażerki wózka na dokładkę. I znikąd pomocy... Cofnęliśmy się, teraz energicznie podgryzani przez wieczorne komary. W połowie drogi między plażami, w środku lasu, był za murem jakieś resort, wcześniej wzgardliwie pominięty, bo przecież chcemy nad wodą. Zalaminowany cennik, który mam pokazali wąsacze na recepcji, jeżył włos na głowie, ale mam wrażenie, że miał służyć tylko wstępnemu zmiękczeniu przeciwnika. 300 rm za domek? Ło matko. Wiem, że nie brzmi to prawdopodobne, ale wyglądało na to, że się nad nami zlitowali, bo ostatecznie padło pytanie, "a ile dasz?" i moja harda propozycja "stówę" została zaakceptowana. Obiektywnie Tropicana Inn okazał się zupełnie spoko - czysty betonik z nowymi "kolonialnymi" meblami i porządną łazienką z ciepłą wodą. Ale to ten typ miejsca, gdzie nikt nie śpi,  jeśli nie musi, chyba że nierozważnie zrobił rezerwację wcześniej, skuszony hasłem "w dżungli, tylko 200 metrów do plaży". W każdym razie nas uratowali.

Rano miałem już plan. Zostawiłem senne jeszcze dziewczyny i wcześnie, żeby zdążyć przed upałem, powędrowałem z plecakiem leśną ścieżką przez środek wyspy do D'Lagoon. Prawie 3 km w górzystym terenie, ponad godzinę równym tempem (Google Maps pokazuje 33 min - powodzenia). Wizja lokalna wypadła pomyślnie. Zająłem domek, zjadłem śniadanie, przeczekałem ulewę, zostawiłem bagaż i wróciłem po resztę. Trudno uwierzyć, ale przez dużą część drogi byliśmy w stanie najpierw prowadzić, a potem ciągnąć wózek przez dżunglę. Właściwie to byłem pewien, że w którymś momencie na korzeniach i wykrotach urwiemy jakieś koło, ale było mi już wszystko jedno. Przed najtrudniejszym odcinkiem zostawiliśmy wózek w krzakach (mała była szansa, by ktoś go tu ukradł)  i Ola podróżowała dalej na barana. Toutes proportions gardées w tym parującym tropikalnym lesie czułem się jak niosący młodą damę szalony konkwistador. Ja, Aguirre :-) I tak szliśmy, szliśmy, aż doszliśmy. Trwało to prawie 2 godziny. Potem trzeba było już tylko cofnąć się po wózek, góra pół godzinki w jedną stronę...

Domek bliźniak, ale na szczęście bez sąsiadów.
Obiecujący widok z werandy



Efekty naszych trudów należało uznać za zadowalające. Resort przyjemnie odcięty i opuszczony, klasyczny family business, nastawiony na długie trwanie. I oby tak zostało. Liczna rodzina właścicieli z przyległościami najwyraźniej nudziła się całymi dniami jak mopsy. Takie życie. Ludzie dręczeni nudą czasem próbują coś stworzyć. Na przykład huśtawkę.


Kreatywny geniusz usiłował ujawnić się również w kuchni. I też na próżno. Rybka nie miała startu do tej z Cheratingu, podobnie jak i sosik.


Generalnie panowała atmosfera miłej gnuśności, typowa dla wyspiarskich wakacji. Niestety, w tej beczce miodu znalazło się wiadro deszczówki. Mimo zaklinania prognoz, nie dało się zaprzeczyć, że zarówno pierwszego jak i drugiego dnia irytująco popadywało i chmurzyło. W kalendarzu pora deszczowa skończyła się 2 tygodnie wcześniej, ale załapaliśmy się na jakiś ostatni odprysk. Trzeciego dnia plażing był już prawidłowy, ale wciąż nie w naszej zatoczce, gdzie morze pozostało wzburzone. A podobno rafa jest tu wyśmienita. Podobno... Trzeba było spacerować 10 min. na Adam&Eve Beach (ten marketing) po drugiej stronie wyspy. Plaża faktycznie rajska i pusta, rafa godna. Ale niedosyt pozostał, bo ani wyczytanych w Internecie żółwi, ani rekinów tym razem się nie doczekałem.

Nudy wieczorne. Babcia oczywiście w błogiej nieświadomości...
...choć noga już prawie-prawie. Rychło w czas.
Czy trzeba dodawać, że dopiero w poranek naszego wyjazdu morze wreszcie stało się tak spokojne, jak powinno? O losie niesprawiedliwy.



Mam zatem problem z jednoznaczą opinią na temat Perhentianów. Okulawione dziecko i aury kaprysy uniemożliwiły nam bardziej sumienne przeczesanie wyspy, na której można się tu i tam poszwendać. Na drugim końcu jest jeszcze do zeksplorowania spora lokalna wioska (knajpeczki, knajpeczki!). A tuż obok Perhentian Besar, większa i ponoć bardziej "rodzinna". Potrzebne drugie podejście.

_________________
8.04 - 319 rm
pierożki 20,5
bus 21,5
niedobry chinol 16,5
boat 140
roti, piciu, sticky 20
sen 100


9.04 - 253 rm
porridge, te tarik 11
porridge, omlet, te 24
obiad, kawki 29
rybka 70
ryż, picia 19
sen 100


10.04 - 202 rm
śniadanie 28
obiad 34
woda 3,5
kolacja 36
sen 100


11.04 - 210 rm
śniadanie 28
obiad 15,5
woda, ice tea 9
chips, curry 22
fish 27,5
shake 8
sen 100



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz