Budżetowa miesięczna podróż przez Penang, Ipoh, Pangkor, Kuala Lumpur, Malakkę, Kuantan, Cherating, Kapas, Kuala Terengganu i Perhentian Kecil. I znowu Penang. Ufff... Z plecakami i 5-latką… ze złamaną nogą. Bez psa.
Miesiąc szwendania się po Malezji - jak było? Z reguły, jeśli uniknęło się jakiejś przykrej przygody, wrażenia z wakacji są pozytywne. My mieliśmy trochę niefarta, ale ostatecznie nie wpłynęło to na nasze zadowolenie, ani nie wymusiło szczególnej zmiany planów. Malezja ma bardzo wiele do zaoferowania, nawet jeśli pominąć Borneo, bo to temat na kolejne kilka tygodni podróży. Dzięki fantastycznej mieszance (choć to bardziej osobne współistnienie) kultury chińskiej, malajskiej i induskiej, z wyraźnymi śladami kolonialnymi, kraj jest dużo różnorodniejszy od sąsiedniej Tajlandii. Ma znacznie bardziej urozmaiconą kuchnię. Penang to rewelacyjne miejsce do zwiedzania, IMHO ciekawsze i przyjaźniejsze niż stosunkowo podobny, mający te same korzenie, ale lekko molochowaty Singapur. Kameralna Malakka zadowoli każdego, kto lubi małe miasteczka (mówimy o historycznym centrum) z bogatymi tradycjami i ospałym stylem życia. Trochę noworyszowskie Kuala Lumpur nie ma startu do Bangkoku, ale same Petronas Towers i związane z nimi atrakcje gwarantują efekt wow. Za to jeśli ktoś liczy, że w Malezji spędzi plażowe wakacje życia, to po Tajlandii raczej się rozczaruje. Częściowo wynika to z faktu, że kraj jest zamożniejszy, a przemysł turystyczny bardziej nastawiony na miejscowych. I nie chodzi tylko o brak alkoholu i imprez do rana, których w obecnej konfiguracji też byśmy unikali. Niestety plaże są powszechnie szpecone betonem (domki, kładki, schodki, punkty widokowe, promenady, mola, itp.), a oficjalny islam jakoś nie współgra z bujaniem się w hamaku w bikini. Plus jest taki, że - pomijając Perhentiany - wyraźnie zniechęca to plecakową młodzież z "Zachodu". Mniej nieogarniętych turystów to mniej różnych uprzykrzających życie cwaniaków i naganiaczy liczących na łatwy zarobek. Nie trzeba na każdym kroku pilnować się przy płaceniu rachunków, ani dopytywać “ile będzie kosztowało?”. Cena jest taka sama dla wszystkich. Kto był w Indiach czy choćby Maroku, ten wie, jaki to luksus. A co do cen - byliśmy raczej pozytywnie zaskoczeni. Mam wrażenie, że mit “drogiej Malezji” to pochodna wydatków na drinki i piwo. Sporo można też utopić w zorganizowanych wycieczkach i różnych "atrakcjach", ale to już kwestia indywidualnych upodobań. Jedzenie jest śmiesznie tanie, o ile komuś odpowiada stołowanie się "local style". Akurat dla nas był to bardziej cel wyjazdu niż narzucony kompromis. Taksówki w postaci Graba - bardzo tanie i dostępne we wszystkich większych miastach, co ułatwia i uprzyjemnia życie turysty przywykłego do dźwigania z zawziętą miną plecaka, "bo to tylko pół kilometra". Autobusy tanie, częściowo z racji stosunkowo niewielkich dystansów. Poza tym nie zawsze musieliśmy kupować bilet dla Oli, która teoretycznie mogła być pasażerką na kolanach, choć przy dłuższych trasach woleliśmy nie ryzykować. Noclegi - 100-120 ringgitów wystarczało na porządny pokój z łazienką i prawie zawsze z fajnym klimatem (i klimatyzacją też). Nikt nigdzie nie oczekiwał dopłat za dziecko, o ile nie potrzebowało dostawki. W sumie, poza ceną biletu lotniczego, koszt podróży dodatkowej 5-letniej osoby okazał się prawie pomijalny. Założony, w teorii dość skromny, dzienny budżet 250 rm (niecałe 250 zł) wystarczył na zaspokojenie wszystkich naszych potrzeb włącznie z drobnymi ekstrawagancjami. W zdecydowanej większości przypadków nie robiliśmy rezerwacji, bo naszym fetyszem jest możliwość swobodnej zmiany planów. Co zresztą okazało się bezcenne, kiedy Ola połamała się w Malakce. Faktem jest jednak, że podróżowaliśmy poza grudniowo-styczniowym szczytem sezonu, już na przełomie pory mokrej i suchej. Deszcz padał często i krótko, nie utrudniając życia, poza jednym wyjątkiem, kiedy zepsuł nam dwa z trzech dni plażowania na Perhentian Kecil. Z punktu widzenia cen i dostępności noclegów ważniejsza od pory roku może być pora... tygodnia. Wiele miejsc przeżywa weekendowe najazdy lokalnych turystów, więc bardzo rozsądna będzie strategia kontrariańska. Weekend warto "przeczekać" w dużych ośrodkach, takich jak Georgetown czy KL. W ramach podsumowania tego podsumowania, trzy słowa od ojca prowadzącego: Malezja jest zajefajna.
Żegnaj, wierna gipsowa szyno z Makhota Medical Centre...
Podróż na ląd, do Kuala Besut, była czystą przyjemnością. Poranne, jeszcze nie palące słońce, morze jak wielkie jezioro i nasza mała łódeczka mknąca co mechaniczne konie wyskoczą. Było nawet coś w rodzaju nieformalnych wyścigów, bo podobnych wodnych taksówek ruszyło z wyspy kilka na raz i sternicy upajali się teraz prędkością, jakby chcieli nadrobić czas stracony podczas dni niepogody. Plan przejazdu na Penang po drugiej stronie półwyspu i gór był prosty. Wsiadamy do turystycznego busa przed jedną z agencji wokół portu i w drogę. Po raz kolejny okazało się jednak, że Malezja to nie Tajlandia. Niby trasa popularna, ale nieliczne busy ruszyły bardzo wcześnie rano i kolejnych już nie było. Tak po prostu. Bezpośredniego autokaru też nie. Ups. Ale ponieważ życie w podróży jest sztuką improwizacji, przeskoczyliśmy Grabem do pobliskiego Jerteh, które, choć mocno niepozorne, okazało się lokalnym hubem transportowym. Powitał nas wymarły dworzec i pozamykane kasy, jednak coraz trudniej dajemy się nabrać na takie numery. Chwila myszkowania, dopytywania i jakiś autobus w rozkładzie w końcu się znalazł. Pozostało wreszcie zjeść śniadanie w zaskakującym na tym zadupiu wielkim i pustym food courcie na tyłach dworca. Cisza, spokój, relaks, ogromny zacieniony taras i niestety widoczne karaluchy. Z obrzydzeniem przestawiłem plecaki na krzesła. Jakby to cokolwiek zmieniało.
Nie, w sosiku żaden się nie utopił.
Do ulubionego Hutton Lodge w Georgetown dotarliśmy jeszcze przed zmrokiem, co należy uznać za sukces. Pokój, zgodnie z umową sprzed miesiąca, dostaliśmy piękny, ale tym razem bez łazienki. Rezerwacje sobie, życie sobie. Cóż, nawet specjalnie nas to nie ruszyło. A. chyba już przywykła do obnoszenia Oli po wszystkich możliwych toaletach, ustępach i wychodkach, więc parę dodatkowych spacerów z dzieckiem na ręku najwyraźniej nie robiło jej różnicy.
Tego wieczora, oprócz durnowatej sesji zdjęciowej, zdążyliśmy jeszcze zaliczyć Hong Kong Tea Garden w nowocześniejszej części miasta, tej z wieżowcami i korkami. Fantastyczne, szturmowane przez wygłodniały tłum miejsce, które z racji harmidru i ogólnego sensorycznego przeładowania napełniło A. lekkim przerażeniem. Mi ta wielka wielkomiejska jadłodajnia bardzo się podobała. Wokół jest multum obiecujących lokali z jedzeniem, a tuż obok betonowy hotel Red Rock, który nawet rozważałem, bo dość tani i z basenem.
Po lewej jak zwykle pyszny char kway teow, a po prawej najgorsze danie całego wyjazdu. Jakiś mroczny, gumowaty seafood, że niby smakołyk i specjalność zakładu. O-BRZY-DLI-WOŚĆ. I drogość.
Kolejny, już przedostatni dzień zaczęliśmy od śniadania "na dzielni", w Tho Yuen Restaurant przy Lebuh Campbell. Cóż to jest za miejsce! Nazwanie go pierożkarnią byłoby obraźliwe, bo nasuwa skojarzenia z różnymi Parnikami, ParaBuchami itp., które skądinąd są nawet przyzwoite. Tu mamy prawdziwy kantoński dim sum. Koncept kulinarny następujący: po sali kursują panie z wózeczkami, na które kuchnia co chwilę wydaje kolejne miniaturowe danka i zestawy w koszyczkach i na talerzyczkach. I wciąż pojawia się coś nowego. Paradzie przysmaków (no dobra, nie zawsze takich urywających dupę) nie ma końca. Do tego zielona (nielimitowana) herbata i 100% local experience. Uwaga! Zabawa możliwa podobno nawet od 7 rano. Gorąca rekomendacja.
W przerwie między posiłkami zabiliśmy godzinkę kolejną porcją murali, tym razem w okolicy Jalan Muntri, gdzie bije hipsterskie serce Georgetown. Dużo szpanerskich hotelików, fikuśnych kawiarenek i galeryjek, fajne miejsce na spacer.
W ramach walki o odznakę wzorowego turysty poszliśmy też zwiedzać Peranakan Mansion, ładnie zachowany niezbyt ładny dom XIX-wiecznego chińskiego potentata. Z punktu widzenia szeroko rozumianego skandynawskiego minimalizmu, ku któremu gotów jestem się skłaniać, kapiąca złotem i jadeitem rezydencja jest estetycznym koszmarkiem, ale zawsze miło popatrzeć, jak to drzewiej u bogaczy bywało. Zwiedzanie w niewielkiej grupie z przewodniczką też zabawne. Mniej podobało mi się to, że musiałem przez pół godziny nosić dziecko na rękach.
A kiedy z nieba polał się już konkretny żar, ewakuowaliśmy się na Penang Hill, czyli lokalną miniaturkę dobrze znanego również z innych brytyjskich kolonii marzenia o powrocie do Szkocji. Wzgórze na granicy miasta i dżungli ma ponad 800 m i w przeszłości działał tam m. in. szpital/sanatorium, gdzie znośne temperatury stawiały na nogi białe ofiary tropików. Sądząc po rozbudowanej infrastrukturze i labiryncie barierek przed dolną stacją kolejki, w weekendy bywa tu dość tłoczno. W piątek było w sam raz. W normalnych okolicznościach pogoniłbym moje dziewczyny na szczyt na piechotę (podobno tylko półtorej godziny morderczej wspinaczki!), ale ofierze wypadku komunikacyjnego i jej opiekunce tym razem się upiekło. Na górze na luzie można spędzić pół dnia. Są świątynie, ciuchcia, jedzenie na różne kieszenie, tarasy widokowe, zabytkowe wille, ścieżki w las, co kto zażyczy. Ponieważ budżet tak ładnie nam się spiął i ponieważ dziwnym trafem zamykali nam dotąd wszystkie canopy walks w kolejnych parkach narodowych, tu podjęliśmy jeszcze jedną próbę. The Habitat to typowy eko-sreko patent na wyciąganie pieniędzy od turystów, których swędzi portfel. 130 rm za bilety na może godzinny spacer wypielęgnowaną dróżką wśród obłędnej zieleni. Że niby taki mikrorezerwat. OK, w pakiecie 10 min. przejażdżki meleksem do bramy wejściowej, opsikanie od stóp do głów cytronellą (komary!), megahuśtawki z widokami i wreszcie mój "spacer w koronach drzew" też. Choć mina mi zrzedła, kiedy okazało się, że zamiast ażurowego mostku oplecionego lianami jest jakieś betonowe monstrum. Jak by powiedział klasyk, mają rozmach...
Wytęż wzroki i znajdź Kamila.
Habitat o tyle wdzięcznie zapisał się w naszej pamięci, że Ola postawiła tam pierwsze od dwóch tygodni, mocno jeszcze niepewne kroki. Następne próby podjęła dopiero po wizycie u ortopedy w Wawie.
Hill with a view. Widać 13,5-kilometrowy most przez cieśninę i Butterworth po drugiej stronie.
To był jeszcze jeden z tych dni, które jakoś nie potrafią się skończyć. Ostatni pełny. Wizytę na Penang Hill przeciągnęliśmy do nocy, bo nie można było oderwać mnie od barierek tarasu widokowego. Na kolację dosłownie rzutem na taśmę wylądowaliśmy w spenetrowanym już przeze mnie solo podczas pierwszego pobytu, kameralnym Presgrave Street Hawker Centre. Głównie ja to wszystko zjadłem, trochę już na zapas...
I tak wszystko powoli dobiegało końca. Ponieważ samolot mieliśmy dopiero ok. 18.00, dogadaliśmy się w hotelu na zatrzymanie pokoju na pół dnia. Było więc gdzie znosić pożegnalne zakupy - warzywa z wet marketu, stylowy cedzak do smażenia na woku, przyprawy z Little India. Zaskakująco dużo się tego uzbierało. Naczytałem się gdzieś o rewelacyjnych indyjskich słodyczach z Thali-NR Sweets Cafe i kupiłem ich wielkie pudło. Przy okazji okazało się, że zgodnie z nazwą podają tam thali. I to jakie! Super-mega-jumbo-special thali. Obok takiej propozycji nie można było przejść obojętnie.
Tak, ten brązowy balasek na papadamie to jest to, co myślisz. Pieczona papryczka.
Jakimś cudem udało się nawet wcisnąć ostatnie zwiedzanie. Khoo Kongsi, czyli świątynia/dom przodków jednego z chińskich klanów, które w mafijnym stylu trzęsły miastem w XIX wieku. Efektowny i obszerny kompleks schowany w bocznej uliczce. Nie było tłumu, więc był klimat. A. zaczynała się już mocno niecierpliwić, a jeszcze koniecznie trzeba było zjeść coś na pożegnanie. Ten strzał również był celny.
Kiedy dziewczyny pobiegły już się pakować, zaliczyłem jeszcze na deser (o mamo, chyba się nie zmieści) lodowy cendol z Penang Road Famous Teochew Chendul. To zwykłe uliczne stoisko, które z jakiegoś tajemniczego powodu jest najbardziej famous czendolownią ever i w związku z tym zamieniło się w małą korporację z taśmą produkcyjną na ulicy, otoczoną tłumem klientów i kilkoma straganami naśladowców, którzy karmią mniej cierpliwych ulicznych gourmeciarzy. Ja tam swoje grzecznie odstałem w prawowiernej kolejce.
Żeby jednak nie przesłodzić totalnie na koniec, to dosłownie rzutem na taśmę zaliczyliśmy głupi fakap. Wszystko było już zorganizowane, dopięte, popakowane, kaska wydana, czas odliczony, nic tylko zamówić Graba i jechać na lotnisko. A tu Grab się nie zamawia. Zwariował telefon czy aplikacja, nie wiadomo. Dość, że zamiast machnąć ręką, poprosić na recepcji o zwykłą taksówkę i pobiec szukać bankomatu, zafiksowałem się na restartach i reinstalacjach, bo przecież zaraz się uda, jeszcze 3 minutki. Tymczasem czas jakoś niepostrzeżenie uciekł i zrobiło się nerwowo. A. wściekła się strasznie, bo nienawidzi spóźniać się na międzykontynentalne samoloty, szczególnie że przez cały dzień słyszała, że wszystko pod kontrolą, luzuj wiadome części ciała i enjoy Penang. Ostatecznie jednak to ona musiała ogarnąć sytuację, dołączając na swoim tele do użytkowników Graba na godzinę przed opuszczeniem Malezji. Czasem trudno wpaść na najprostsze rozwiązania.
Perhentiany nie mają najlepszej opinii. Mekka backpackerów, nędzne noclegi, marne i drogie jedzenie, za dużo śmieci i ludzi, wbite w piasek kotwice, na które można wejść w nocy na plaży... Litania jest długa. Nie powiem, naczytałem się tego. Ale ponieważ zgodna jest też opinia, że są tam świetne miejsca do snorkellingu a do tego udało mi się namierzyć obiecujący budżetowy resort na uboczu, postanowiliśmy zaryzykować. Na przystań w Kuala Besut dotarliśmy oczywiście później niż wcześniej - sam przejazd (110 km) był OK, ale straciliśmy sporo czasu na dworcu w Kuala Terengganu. Jeżdżenie lokalnymi autobusami zawsze jest upierdliwe.
Na przystani totalny chaos i przelewające się tłumy. WTF? Aż tylu ludzi? Szybko wyjaśniło się, w czym problem...
Na lądzie po nocnej nawałnicy nie było już śladu, jednak morze najwyraźniej pozostało wzburzone. Promy od rana nie pływały, ale chętni jakoś nie chcieli porzucić nadziei i koczowali wokół, licząc na zmianę sytuacji. Na informację o 3,5-metrowych falach A. zareagowała stanowczym żądaniem odwrotu. Gdziekolwiek, byle dalej od morza. Wszystko to wydawało mi się mocno absurdalne, bo dzień był piękny, a woda w basenie portowym idealnie gładka. Oczywiście zdezorientowanych turystów zaczepiał mundurowy, który oficjalnie pilnował porządku i zamkniętej bramy na molo, a nieoficjalnie proponował jakiś lewy rejs "now", czekającą gdzieś na uboczu łodzią, i z przekonaniem twierdził, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Hmmm...
Uzgodniliśmy, że póki co zjemy obiad i zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja. Myszkując w poszukiwaniu informacji zorientowałem się, że coś jednak pływa - przynajmniej z wysp. Schodzący na ląd albo mówili, że "trochę buja, paru osobom zrobiło się niedobrze, ogólnie luz", albo "strasznie nami miotało, bałem się o życie, wszyscy wymiotowali". Dopytując dalej zorientowałem się, że wszystko zależało od wielkości łodzi. Na tej trasie (15 km) pływają zarówno 8-10 osobowe wodne taksówki z brezentowym daszkiem chroniącym od słońca, jak i regularne małe promy. Teraz mogłem już rozmówić się z mundurowym naganiaczem - tak, chcemy płynąć "now", ale tylko czymś większym.
Atmosfera na łodzi była dość napięta, a widoczna na zdjęciu pani w chustce głównie mamrotała modlitwy, skutecznie powiększając panikę A. Kiedy tylko wypłynęliśmy za falochron okazało się, że faktycznie buja jak cholera. Ola była oczywiście bardzo zadowolona (w górę i w dół, w górę i w dół). Silnik na zmianę nieprzyjemnie wył, kiedy się wznosiliśmy i milkł, wyłączany przy ześlizgiwaniu się z grzbietu kolejnej fali. Parę osób zapełniło rozdawane foliowe torebki, ale generalnie widać było, że jakoś dajemy radę. Zła wiadomość była taka, że z powodu stanu morza nie zostaniemy rozwiezieni po swoich zatoczkach, ale wysiądziemy tam, gdzie się da, w dużej Coral Bay. Kiedy spytałem o możliwość transportu do upatrzonego resortu D'Lagoon sternik popatrzył na mnie jak na wariata, zawołał pomagiera, coś tam mu zaszwargotał i obaj zdrowo się uśmiali z białego przygłupa. "Big waves, no boat to D'Lagoon". A oczywiście tam można dostać się tylko łodzią, bo drogi nie ma...
Sytuacja była średnia. Po szybkim rekonesansie tu i tam okazało się, że w Coral Bay wszędzie full, bo prawie nikt nie zdołał wyjechać, a każdy przyjeżdżający lądował właśnie tu. Zresztą miejsce było mocno zabudowane, a do tego wąską plażę zastawiono motorówkami. Pewnie fajnie to wygląda na zdjęciu, ale my zdecydowanie chcieliśmy być gdzieś bardziej poza głównym nurtem wydarzeń.
Morze szaleje, a w Coraz Bay tropikalna sielanka...
Okazało się, że na drugą stronę wyspy, na popularną i rozległą Long Beach, przez dżunglę prowadzi półkilometrowa, polbrukowa ścieżka. Miejscami bardzo stroma, miejscami mocno dziurawa, była jednak do pokonania z wózkiem. Ale co nam to dało? Ścieżka urywała się w piachu na tyłach jakiegoś resortu. Wokół piętrzyły się sterty śmieci, częściowo dymiące. Kiedy holując wózek przebrnęliśmy jakoś na plażę, wreszcie zobaczyliśmy, dlaczego nie dało się tu dopłynąć. Faktycznie, morze wciąż nieźle się kotłowało. Ale głośniejsze od fal były dźwięki rytmicznego łupania. Long Beach szykowała się już na obiecywane w przewodnikach cowieczorne party. Nie, tu też nie chcieliśmy być. Gdzieś jednak musieliśmy, bo powoli robiło się ciemno. Jak zwykle w takich podbramkowych sytuacjach doszło do małej awanturki z płaczem pasażerki wózka na dokładkę. I znikąd pomocy... Cofnęliśmy się, teraz energicznie podgryzani przez wieczorne komary. W połowie drogi między plażami, w środku lasu, był za murem jakieś resort, wcześniej wzgardliwie pominięty, bo przecież chcemy nad wodą. Zalaminowany cennik, który mam pokazali wąsacze na recepcji, jeżył włos na głowie, ale mam wrażenie, że miał służyć tylko wstępnemu zmiękczeniu przeciwnika. 300 rm za domek? Ło matko. Wiem, że nie brzmi to prawdopodobne, ale wyglądało na to, że się nad nami zlitowali, bo ostatecznie padło pytanie, "a ile dasz?" i moja harda propozycja "stówę" została zaakceptowana. Obiektywnie Tropicana Inn okazał się zupełnie spoko - czysty betonik z nowymi "kolonialnymi" meblami i porządną łazienką z ciepłą wodą. Ale to ten typ miejsca, gdzie nikt nie śpi, jeśli nie musi, chyba że nierozważnie zrobił rezerwację wcześniej, skuszony hasłem "w dżungli, tylko 200 metrów do plaży". W każdym razie nas uratowali.
Rano miałem już plan. Zostawiłem senne jeszcze dziewczyny i wcześnie, żeby zdążyć przed upałem, powędrowałem z plecakiem leśną ścieżką przez środek wyspy do D'Lagoon. Prawie 3 km w górzystym terenie, ponad godzinę równym tempem (Google Maps pokazuje 33 min - powodzenia). Wizja lokalna wypadła pomyślnie. Zająłem domek, zjadłem śniadanie, przeczekałem ulewę, zostawiłem bagaż i wróciłem po resztę. Trudno uwierzyć, ale przez dużą część drogi byliśmy w stanie najpierw prowadzić, a potem ciągnąć wózek przez dżunglę. Właściwie to byłem pewien, że w którymś momencie na korzeniach i wykrotach urwiemy jakieś koło, ale było mi już wszystko jedno. Przed najtrudniejszym odcinkiem zostawiliśmy wózek w krzakach (mała była szansa, by ktoś go tu ukradł) i Ola podróżowała dalej na barana. Toutes proportions gardées w tym parującym tropikalnym lesie czułem się jak niosący młodą damę szalony konkwistador. Ja, Aguirre :-) I tak szliśmy, szliśmy, aż doszliśmy. Trwało to prawie 2 godziny. Potem trzeba było już tylko cofnąć się po wózek, góra pół godzinki w jedną stronę...
Domek bliźniak, ale na szczęście bez sąsiadów.
Obiecujący widok z werandy
Efekty naszych trudów należało uznać za zadowalające. Resort przyjemnie odcięty i opuszczony, klasyczny family business, nastawiony na długie trwanie. I oby tak zostało. Liczna rodzina właścicieli z przyległościami najwyraźniej nudziła się całymi dniami jak mopsy. Takie życie. Ludzie dręczeni nudą czasem próbują coś stworzyć. Na przykład huśtawkę.
Kreatywny geniusz usiłował ujawnić się również w kuchni. I też na próżno. Rybka nie miała startu do tej z Cheratingu, podobnie jak i sosik.
Generalnie panowała atmosfera miłej gnuśności, typowa dla wyspiarskich wakacji. Niestety, w tej beczce miodu znalazło się wiadro deszczówki. Mimo zaklinania prognoz, nie dało się zaprzeczyć, że zarówno pierwszego jak i drugiego dnia irytująco popadywało i chmurzyło. W kalendarzu pora deszczowa skończyła się 2 tygodnie wcześniej, ale załapaliśmy się na jakiś ostatni odprysk. Trzeciego dnia plażing był już prawidłowy, ale wciąż nie w naszej zatoczce, gdzie morze pozostało wzburzone. A podobno rafa jest tu wyśmienita. Podobno... Trzeba było spacerować 10 min. na Adam&Eve Beach (ten marketing) po drugiej stronie wyspy. Plaża faktycznie rajska i pusta, rafa godna. Ale niedosyt pozostał, bo ani wyczytanych w Internecie żółwi, ani rekinów tym razem się nie doczekałem.
Nudy wieczorne. Babcia oczywiście w błogiej nieświadomości...
...choć noga już prawie-prawie. Rychło w czas.
Czy trzeba dodawać, że dopiero w poranek naszego wyjazdu morze wreszcie stało się tak spokojne, jak powinno? O losie niesprawiedliwy.
Mam zatem problem z jednoznaczą opinią na temat Perhentianów. Okulawione dziecko i aury kaprysy uniemożliwiły nam bardziej sumienne przeczesanie wyspy, na której można się tu i tam poszwendać. Na drugim końcu jest jeszcze do zeksplorowania spora lokalna wioska (knajpeczki, knajpeczki!). A tuż obok Perhentian Besar, większa i ponoć bardziej "rodzinna". Potrzebne drugie podejście.
_________________ 8.04 - 319 rm pierożki 20,5 bus 21,5 niedobry chinol 16,5 boat 140 roti, piciu, sticky 20 sen 100
9.04 - 253 rm porridge, te tarik 11 porridge, omlet, te 24 obiad, kawki 29 rybka 70 ryż, picia 19 sen 100
Po Cheratingu i Kapas zatęskniliśmy za porządnym jedzeniem i miejskimi klimatami. Można było przeskoczyć od razu na Perhentiany, ale wizja noclegu w jednym z głównych miast wschodniego wybrzeża była zbyt kusząca. Transport z Kapas już opłacony - lokalny obyczaj każe sprzedawać bilety na łodzie i promy od razu w obie strony. Bilety są otwarte, wystarczy tylko dzień wcześniej zameldować w miejscu, gdzie się śpi, że to już, a recepcja powiadomi przewoźnika, żeby przypłynął do naszej zatoczki, albo chociaż zaklepał miejsca. Na lądzie, podobnie jak większość wysiadających, zamówiliśmy Graba, który bez przygód podrzucił nas do centrum Kuala Terengganu.
Miałem w zanadrzu pakiet lokalnych atrakcji, ale plany nieco się obkurczyły z racji naszej ograniczonej mobilności. Pomysł spania w nadrzeczym bungalowie bez łazienki, za to z kajakiem w zestawie (Avi's Yellow House) przegrał z bajeranckim apartamentem Jen Homestay na jednym z ostatnich pięter wieżowca w centrum. Oczywiście znów obeszło się bez rezerwacji. Udane telefoniczne negocjacje z właścicielką, a na miejscu tylko służka inkasująca należność i umundurowany odźwierny na dole. Budynek to skrzyżowanie apartamentowca z klimatami bloków na Gocławiu. W środku już bez lipy. Panorama na miasto jak widać zacna, choć okna mieliśmy tylko w... łazience. Zatem prysznic z widokiem.
Kuala Terengganu ma kompaktowe historyczne centrum, idealne na spędzenie przyjemnego popołudnia i wieczora. Właściwie wystarczy uważny spacer ulicą Kampung Cina, pełną tradycyjnych chińskich shophouse'ów z lokalami o kilkupokoleniowej tradycji. Możemy polecić przyjemnie zapuszczoną T.Homemade Cafe z dużym wyborem nieoczywistych szejków i trochę bardziej turystyczną Madam Bee's Kitchen - naprzeciw kameralnej chińskiej świątynki Ho Ann Kiong.
To, co ciekawe w Kuala Terengganu, zostawili po sobie, jak w wielu innych miastach Malezji, głównie chińscy kupcy. Atmosfera panuje wyraźnie prowincjonalna, choć syfu szczególnego nie ma, bo widać publiczne inwestycje. Z ich sensownością bywa różnie. Nad rzeką uporządkowano nabrzeże, zamieniając je w duży, schludny parking, na który można przyjechać przed zachodem słońca, żeby zapalić papieroska, dyskretnie potrzymać dziewczynę za rękę albo zjeść drobiazg ze straganu. Byliśmy chyba jedynymi, którzy przyszli tam pieszo, a mówimy o miejscu w samym centrum. Trochę żałuję, że zabrakło nam sił, że pojechać zobaczyć Masjid Kristal, ponoć wystrzałowy meczet, który błyskał tylko zachęcająco kopułami, dostrzegalny z oddali z naszej niezawodnej łazienki. Obok jest park tematyczny z kilkumetrowymi miniaturami znanych islamskich budowli, co sounds like fun, szczególnie z dzieckiem. Trudno, następnym razem...
Tak, to fasola z puszki. Z cyklu: ale co ja właściwie zamówiłem?
W nocy nad miastem przeszła monstrualna burza i choć rano znów było bezchmurnie, jej skutki miały nam się jeszcze poważnie dać we znaki. Przygodę z Kuala Terengganu zakończyliśmy pierożkowym śniadaniem i spacerkiem na Terminal Bas MBKT, dosłownie za rogiem z naszej miejscówki.
_________________________ 7.04 - 268 rm grab 23 picia 11 pyszne zupki w t cafe 18,5 lody durianowe i inne 19 woda, soczek 3,5 repelent 15 owoce 10, 2 satay 6 szpinak, kway, hainan, picie 20 desery oreo i cendol, kawa 18 przekąski na wyspę 12 sen 120
Czy miniaturowa wysepka dosłownie 4 km od lądu może być w miarę nieodkrytym rajem z rafą koralową? Zależy od dnia tygodnia. Ale po kolei...
Wyjazd rano Grabem z Cheratingu okazał się niemożliwy, bo żaden kierowca akurat nie pałętał się w pobliżu. To kłopot, bo na tym zadupiu należało zdążyć na konkretny autobus. Od czego jednak azjatycka uczynność/przedsiębiorczość? Mąż pani z recepcji chętnie oderwał się od swoich zajęć i na pół godziny został naszym szoferem. Dodatkowa korzyść była taka, że zawiózł nas nie tam, gdzie chciałem, ale tam gdzie należało dojechać - na właściwy dworzec autobusowy w Kemaman, dla niepoznaki występujący na mapie jako Pau Stesen Bas Chukai. Grunt, że załapaliśmy się na długodystansowy poranny kurs do Marangu. Ok. 3 godzin dość malowniczą szosą biegnącą chwilami nad samym morzem. Z przystanku do przystani jest może 500 m wijąca się dróżką, co w tym klimacie i z bagażami oznacza już siódme poty. Ale to chyba dzień dobroci dla sierot z Polski, bo anonimowy filantrop zmusił nas do skorzystania z podwózki i wysadził prosto przed kasą. Chwila na zakup chrupek, dwie chwile na kurs speedboatem i już wyskakujemy na plażę w wodzie po kolana - w tej zatoczce nie ma nawet małego pomostu.
W najdłuższym miejscu Kapas to mniej niż 2 km, a plaże z noclegami, wszystkie na zachodnim brzegu, to pewnie niecały kilometr. Ze spaniem bez szału - domki albo ciasne i bez charakteru, albo drogie i bez charakteru, zawsze jeden przy drugim. O see view można zapomnieć. Zresztą szybko okazuje się, że i bez see view może być problem. Poza tym w środku dnia nawet pokonanie kilkuset metrów do sąsiedniej zatoczki byłoby w tym rozpalonym piachu wyzwaniem. A niektórych trzeba by tam zanieść.
Cała nadzieja w Kapas Beach Chalets, jedynym prowadzonym z sercem miejscu, gdzie nie umarły jeszcze plażowe ideały czasów niesłusznie minionych. Kierownik zakładu, artystyczna malajska dusza w fikuśnym czerwonym kapelutku, najpierw zarzeka się, że full, ale po małej medytacji nad księgami jednak coś dla nas znajduje. Domek jest beznadziejny - mikroskopijny, duszny, z linoleum na podłodze - ale szybki rekonesans już utwierdził mnie w przekonaniu, że przyjazny, chilloutowy klimat znajdziemy tylko tu. Pozostałe resorty nastawiają się na miejscowych. przyjeżdżających z reguły w dużych, hałaśliwych grupach. Tu jesteśmy w jakiejś bańce ze złotej ery backpackingu.
Sercem przybytku jest rozłożyste drzewo, które obudowano podestem z poduchami, oświetleniem, a nawet wiatrakami. Co zabawne, w KBC nie ma nie tylko kuchni (jedzenie u sąsiadów w KBC-bis, prowadzonym przez białasów) ale nawet baru, choć miejsce idealnie nadawałoby się na sączenie drinków. Dostajemy za to butelkę do napełniania wodą z baniaka, bo tu walczy się z plastikiem!
Jest ubogo, ale schludnie :-) Od rana zamiatanie, grabienie piasku, podlewanie roślinek. Nasi sąsiedzi to w większości pary z dużym przebiegiem. Wymierająca Europa. Czyli prawie jak my. Pasujemy, choć Ola jest na terenie jedynym dzieckiem.
Z zatoczki do zatoczki prowadzą koszmarne betonowe schody i kładki ponad skałami,za które powinniśmy być chyba wdzięczni, bo można nimi przejechać kawałek wózkiem. Pomocne podczas wieczornych eskapad na kolacje.
Sąsiednią, największą plażę szpeci ogromne betonowe molo, ułatwiające dostawy dużych ilości ludzi. Panujący tam klimat określiłbym jako schyłkowy.
Na południu wyspy, za stromą górą usytuował się resort, który wygląda na rewelację, ale stosunkowo kosztowną. Kapas Turtle Valley ma 8 bungalowów od 270 rm za noc ze śniadaniem. Miejscówka "jak w Tajlandii", odcięta od reszty wyspy i bardzo stylowa. Ceny w knajpie niestety warszawskie...
Ponarzekałem sobie, ale tak naprawdę na Kapas jest bardzo przyjemnie. Bardzo ładne rafy tuż przy brzegu, nie trzeba pływać na żadne wycieczki. Zachody słońca w pakiecie. Dla chętnych - wieczorne imprezy w naszym resorcie z muzyką na żywo. Pan kierownik ma masę instrumentów, a wśród gości nie brakuje ani wokalistów, ani adeptów bębna i gitary. Było nawet ognisko, przy którym pewien Hiszpan wyśpiewał tytuł tego posta :-D
Aż tu przyszedł piątek, a z nim zmiana klimatu. Od rana desant day-tripperów. Duże grupy przypływające z własnym prowiantem, a nawet... dywanami, na których z miejsca zaczynała się biesiada. Nagle dziwne barierki i tabliczki surowo zakazujące wstępu non-guestom nabrały sensu - tłum na plaży gęstniał, śmiecił na potęgę, rozpychał się w poszukiwaniu cienia i toalet. Trochę opadły nam kopary. Czuliśmy się lekko oblężeni. Sprawa jest problematyczna, bo właściwie dlaczego ludzie, których pewnie nie stać na nocleg, nie mogą sobie przypłynąć na parę godzin, żeby posiedzieć na plaży? Z drugiej strony dla tutejszych resortów to czysta strata - tacy "goście" nie wydają pieniędzy, a tylko generują ruch motorówek i zostawiają po sobie góry śmieci. No i nie ukrywam, że zniechęcają do przedłużenia pobytu, bo w końcu nie po takie atrakcje tu przyjechaliśmy.
Snorkelling po malajsku. Może to jest odpowiedź na pytanie, jakim cudem tak blisko lądu uchowały się takie rafy. Na szczęście (dla raf) białasów jest mało, a miejscowi nie ogarniają jeszcze tematu. Wystarcza im moczenie się kilka metrów od brzegu i generalnie w tych wszystkich ciuchach nie czują się w wodzie zbyt pewnie. Z egoistycznego punktu widzenia turysty z Zachodu (?) byłoby dobrze, gdyby tak zostało, ale trzeba raczej oczekiwać dalszego gwałtownego rozwoju lokalnej turystyki, więc przyszłość miejsca takiego jak Kapas, a naszego KBC w szczególności, widzę mało różowo. Wieczorem hippy-kierownik chodził smętnie po plaży przed resortem i wypełnił śmieciami 3 wielkie wory. Zapowiedź, że jutro wyjeżdżamy, przyjął ze zrozumieniem. Przy okazji dowiedziałem się, że jest uciekinierem z Perhentianów, skąd wygnała go komercja i masówka. To ciekawe, bo właśnie się tam wybieramy.
Kulinarnie, jak to na wyspach, jest nieźle, ale nie rewelacyjnie. Najbardziej klimatyczną opcję oferuje chyba Qimi Chalet we własnej zatoczce na północy. Jedzenie przeciętne, ale płaci się za nastrój i aranżację. Innej kolacji, przed betonowym bunkrem obok Pak Ya Seaview, jakoś nie chciało mi się fotografować ;-)
Podsumowując jednym zdaniem: Kapas to fantastyczne miejsce - od niedzielnego popołudnia do piątku.